Lubię niespodzianki. Zwłaszcza te dobre. Taką dobrą niespodzianką była premiera komiksu SNIKT, który niemal potajemnie wydało WANEKO. Potajemnie bo o planowanej premierze dowiedziałem się niedługo przed pojawieniem się komiksu na polskim rynku. A jest to pozycja bardzo interesująca. Zachodzi tu nieoczywisty melanż gatunkowy mieszający wątki amerykańskiego komiksu z mangową kreską. Jest to efekt współpracy Marvela z czołowym twórcą mangi z kraju kwitnącej wiśni – panem Tsutomu Nihei, który w swoim dorobku ma już min. ceniony na świecie tytuł BLAME!
Marvel swego czasu wydał SNIKTA w formie mini-serii na którą składało się 5 zeszytów. Komiks nie jest kanoniczny. To oznacza, że historia w nim przedstawiona nie jest w żaden sposób zaczerpnięta i nie kontynuuje wątków z innych komiksów od tego wydawnictwa. Jedynym elementem wspólnym jest postać głównego bohatera – Logana. Ma to swoje pozytywne jak i negatywne strony. Z jednej strony czytelnicy mang mogą nie znać przygód X-Menów. Taka formuła pozwoli im bez większych zgrzytów wejść w świat mutantów i być może w przyszłości skłoni do sięgnięcia po inne komiksy tego typu. Są też czytelnicy Marvela, którzy nigdy nie dali szansy komiksom o dalekowschodnim rodowodzie, a dzięki tej opowieści mogą się przekonać, że diabeł nie taki straszny. Minusem jest tu fakt, że w obu przypadkach niestety zgadzamy się na pewne kompromisy, bo nie jest to ani pełnokrwista manga, ani typowy przedstawiciel amerykańskiej strony komiksu. Ale o tym później. Najpierw o czym komiks w ogóle jest.
Przyszłość świata leży w rękach Logana. I to dosłownie. Tajemnicza dziewczynka przenosi Wolverina do przyszłości, która leży w zgliszczach. Niedobitki ludzi walczą z tajemniczymi istotami, na które jedynym sposobem zdaje się być jedynie adamantium – metal z którego zbudowany jest szkielet i pazury naszego bohatera. Nieco niechętnie zgadza się on pomóc ale reszty dowiecie się już z kart komiksu.
Recenzja w formie filmu
Duża dynamika rysunków sprawia, że komiks się wręcz pożera i dobrnięcie do końca historii mimo 120 stron nie zabiera dużo czasu. Można wręcz poczuć się jak w trakcie seansu efektownego filmu Sci-fi, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję. Szkoda tylko, że cała opowieść kończy się zdecydowanie za szybko. Historia jakkolwiek obiecująca nie ma szans w pełni rozwinąć skrzydeł zostawiając czytelnika z niedającym się zaspokoić niedosytem. Nie można przy tym jednak zaprzeczyć, że komiks czyta się lekko i przyjemnie. Jest to o tyle ważne, że stanowi niski próg wejścia w świat mangi dla czytelnika, który wcześniej nie miał z nią za dużo do czynienia. W tym wypadku autor serwuje nam wręcz bezbolesną inicjację, która może stać się początkiem dłuższej przygody.
Jakby naprzeciw właśnie takim świeżym czytelnikom dostajemy do rąk komiks w formie na wskroś amerykański. Bo i czyta się go klasycznie od lewej do prawej, i rysunki mimo że mangowe odchodzą jednak znacznie od typowej mangowej kreski. Również wypełnione tuszem kadry są zachodniemu czytelnikowi bardziej znajome niż czarno-białe klasyczne mangi. I na to nie ma rady. Komiks czarno-biały poza genialnym Sin-City nie cieszy się zbyt dużym zainteresowaniem. Znacznie częściej w gusta czytelników trafiają pełnokrwiste, kolorowe strony komiksów, a i sam sposób nakładania tuszu stanowi pewnego rodzaju sztukę. Format też przywodzi na myśl bardziej komiksy Marvela niż mangę, która zazwyczaj wydawana jest w o wiele mniejszych tomach.
Ogromnym plusem albumu jest jego strona graficzna. To ona sprawia, że warto po niego sięgnąć. Jeżeli nie jako komiks sam w sobie to chociażby jako album wypełniony po brzegi niesamowicie pokolorowanymi kadrami i rysunkami, które potrafią zrobić ogromne wrażenie. Jest bardzo kontrastowo i dynamicznie. Atmosfera opowieści przypomina nieco kolarz między pomysłami z Matrixa, a innymi mangami autora skąpana w różnych odmianach szarości, pomarańczu lub czerwieni.
Wydawcą komiksu jest WANEKO. I trzeba przyznać, że wydawnictwo postarało się dostarczając całkiem schludnie skrojony tomik, który z dumą będzie można postawić obok innych albumów. Błędów tak w druku jak i tłumaczeniu trudno dostrzec, a mógłbym się nawet założyć, że w tym wypadku w ogóle ich nie ma. Prócz samej opowieści dostaniemy także galerię składającą się z kilku rysunków zdobiących wcześniej okładki wydań zeszytowych. Szkoda że wydawnictwo nie pokusiło się o dodanie jeszcze jakichś grafik bądź wstępu zdradzającego meandry współpracy Marvela z legendarnym rysownikiem czy procesu twórczego. Poza tym komiks aż prosi się o wydanie w twardej oprawie. Kurier nie oszczędzał mojego egzemplarza uszkadzając róg komiksu. Twardsza okładka pewnie stanowiłaby dla niego trudniejszy orzech do zgryzienia. Album kosztuje 40 zł więc nie mało, ale chyba wszyscy już pogodziliśmy się z faktem, że trudno o naprawdę dobrą i tanią mangę. A już zwłaszcza taką, której strony zdobić będą tak oryginalne rysunki.