Rok 1868. Arizona. Pośród żołnierzy stacjonujących w legendarnym forcie Navajo znajduje się Blueberry. Negocjując z Indianami zawieszenie broni przypadkiem natrafia na trop większej intrygi, która poprowadzi go na stanowisko szeryfa w miasteczku Heaven. Miasteczku, któremu wbrew nazwie daleko do Nieba, ale jednocześnie wizyta w nim jest jednym z łatwiejszych sposobów, by doń trafić. Tutaj bardzo łatwo o kulkę albo trzy, a na swoje nieszczęście Blueberry zdaje się być dla nich żywym magnesem.
Przyznaję, że reprezentuję punkt widzenia osoby, która ma spory sentyment do Dzikiego Zachodu. Obejrzałem całą masę lepszych i gorszych filmów, ogrywałem co ciekawsze tytuły tak na PC jak i konsole, a na mojej półce swoje honorowe miejsce ma Western Grzegorza Rosińskiego. Tak się jednak dziwacznie złożyło, że z Panem Blueberry było mi nie po drodze. Prawdę powiedziawszy komiksy o tym bohaterze co jakiś czas wpadały mi w oko, ale w wyniku różnych zbiegów okoliczności na tym się kończyło. Z czasem żałowałem, że nie było mi dane w jego towarzystwie przemierzać nieskończone amerykańskie równiny i prerie, ale perspektywa nadrabiania kilku tomów trochę mnie przytłaczała (nie mniej także przytłaczała mój portfel). Gdy więc na półkach księgarń zawitał spin-off serii pod tytułem Marshall Blueberry pomyślałem, że to właśnie okazja, na którą czekałem. Wślizgnąć się tylnymi drzwiami do całej opowieści i być może dać sobie szansę na nieco dłuższy romans z całą serią w razie, gdyby ta randka skończyła się powodzeniem. Co wyszło z tego rendez-vous?
No cóż – mimo wszelkich obaw towarzyszących mi w momencie gdy komiks trafił w moje dłonie przyznaję, że nie zawiódł moich oczekiwań. Szczerze – nie były one zbyt wygórowane, jednak byłbym skończonym hipokrytą, gdybym po lekturze stwierdził, że nie bawiłem się przednio w towarzystwie naszego cowboy’a. Serwowana jest nam przecież całkiem wciągająca intryga, postaci nie są jednowymiarowe, zachowany jest szacunek do gatunku i sama opowieść nie ma tendencji do wleczenia się. W istocie płyniemy przez nią bez zbędnych dłużyzn, co nie dziwi, skoro za scenariusz odpowiada doświadczony twórca oryginału – Jean Giraud. Powieka nie drgnie mi nawet – niczym dobremu rewolwerowcowi szykującemu się do szybkiego pojedynku przed obskurną speluną – polecając ten komiks każdemu miłośnikowi westernów. Nie dlatego, że jest to historia wybitna. Co to, to nie. Ale jest dobra i jej lekturze towarzyszy uczucie satysfakcji, którą niektórzy określają wymownym mianem “powrotu na stare śmieci”. Nie wymaga też od nas znajomości całej biografii naszego bohatera i jego wcześniejszych przygód (uff), jednocześnie zachęcając czytelnika, by sięgnął do klasyka komiksu frankofońskiego. Uznajmy więc tę randkę za całkiem udaną.
A jako, że ideałów nie ma, to teraz kilka zdań o tym, co mi się w Blueberrym nie podobało. Jak już wspomniałem przez komiks się prześlizgujemy, co biorąc pod uwagę konwencję westernu, nie jest niczym złym. Niestety podobnie jak seans klasycznych filmów tego gatunku tak i Marshal nieco się jednak postarzał. Szczególnym zgrzytem w trakcie lektury jest sposób przedstawiania akcji w kadrach. Przy statycznych ujęciach wszystko gra i buczy, ale chociaż odrobina dynamizmu wstrząsa całą konstrukcją misternie budowanej immersji naszego czytadła. Co ciekawe w tej kwestii lepiej radzi sobie drugi z rysowników. Czemu ciekawe? I tu pojawia się kolejny minus. Jako że mamy do czynienia z poboczną mini-serią, to w tym wypadku autor oryginalnych rysunków oddał pola panom Williamowi Vence (tom 1 i 2) oraz Michaelowi Rouge (tom 3). Niestety na skutek konfliktów i zmiany wydawcy Vence porzucił projekt, który Rogue za niego dokończył pod postacią 3 tomu wydanego w 7 lat po tomie pierwszym. Styl obu panów znacznie się od siebie różni. Osobiście uplasował bym jako zwolennika kreski Williama. Być może nie jest ona tak nowoczesna i wierna oryginałowi jak ta prezentowana przez jego następcę, jednak o wiele lepiej oddaje ducha westernowej opowieści.
Wydanie przygotowane przez Egmont pochwalić się może twardą oprawą i właściwie bezbłędnym tłumaczeniem. Razi natomiast grubość papieru, który ma tendencje do prześwitywania w jaśniejszych punktach. Tradycyjnie też pomarudzę na brak jakichkolwiek dodatków czy wstępu do komiksu. Niby drobnostka, ale osobiście bardzo sobie cenię takie smaczki pozwalające nam zrozumieć trud pracy włożony przez autorów w gotowe dzieło.
Czy warto zainwestować w Marshala Blueberryego? Tak, ale pod jednym warunkiem. Trzeba przynajmniej lubić ten gatunek. Jeżeli tak jak ja macie w sobie chociaż odrobinę sympatii do spaghetti westernu Sergio Leone, bez problemu jesteście w stanie przywołać chociaż jedną melodię z klasycznego obrazu o dzikim zachodzie, a przed oczami macie ciągle twarz młodego Clinta Eastwooda czy Johna Wayne’a, to ten tytuł będzie dla was bardzo przyjemną przygodą i być może zaczynem do odświeżenia sobie kilku nieśmiertelnych filmów o odjeżdżającym w kierunku zachodzącego słońca prawym rewolwerowcu.
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont.
Jeżeli recenzja skłoniła Cię do kupna komiksu, zachęcamy do skorzystania z poniższych linków. Dzięki temu będziesz w stanie znaleźć najkorzystniejsza dla siebie ofertę, a oszczędzając jednocześnie wesprzesz Poważną Stronę i dołożysz swoją cegiełkę w tworzeniu materiałów wysokiej jakości.
Tytuł: Marshal Blueberry
Wydawnictwo: Egmont
Data premiery: 06.06.2018
Tytuł oryginalny: Marshal Blueberry: Sur ordre de Washington / Mission Sherman / Frontière sanglante
Autor: Jean Girard (scenariusz), William Vance, Michel Rouge (rysunki)
Liczba stron: 144
Oprawa: Twarda
Druk: Kolorowy
Seria/cykl: PLANSZE EUROPY