Gdy 2 lata temu w kinach pojawiło się Przebudzenie Mocy wielu fanów zarzucało filmowi wtórność względem poprzednich części. Zarzuty raczej zasadne, odchodziły jednak na drugi plan dzięki euforii wynikającej z seansu. To były nowe Gwiezdne Wojny – na miarę naszych czasów. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że kolejna część nie może już skorzystać z tej samej sztuczki, jeżeli ma być traktowana poważnie. Disney stał przed wyzwaniem stworzenia nowej ścieżki dla Gwiezdnej Sagi bez uciekania się do utartych już ścieżek swoich poprzedniczek. Ostatni Jedi miał być czymś więcej. Miał wskazać nowy kierunek. Czy wytwórni udała się ta sztuka?
Kolejny epizod rozpoczyna się niedługo po ostatnim. Kontynuujemy przygodę wraz z Finem i Rey, ale tym razem fabuła daje nam o wiele więcej postaci pierwszoplanowych, z których każda może liczyć na rozsądną ilość czasu na ekranie. Takie skakanie po wątkach wymaga od widza szczególnej uwagi, bo bardzo łatwo się w tym wszystkim pogubić. Jest to tym większe wyzwanie, gdy ma się na uwadze, że film trwa blisko 3 godziny. Osobiście należę jednak do tych, którzy długość filmu zazwyczaj rozpatrują w kategorii: im dłużej, tym lepiej.
Ostatni Jedi stawia przed fanami niemałe wyzwanie. Luke nie jest już tym samym naiwnym chłopakiem sprzed kilku dekad. To zgorzkniały, zmęczony i zawiedziony starszy pan, któremu trudno odnaleźć się w nowej sytuacji. Z drugiej strony mamy jego siostrę graną przez śp. Carrie Fisher. Leia pełna jest delikatnej majestatyczności. Twórcy wyraźnie też złożyli hołd aktorce, której postać stanowi punkt oparcia dla całej rebelii. Kilka ujęć z jej udziałem to oświetleniowy majstersztyk dodający Fisher niemal mistycznego uroku. Postacie Rey, Kylo Rena czy Finna to w dużej mierze powtórka z rozrywki. Nie ma w tym nic złego, ale prawdopodobnie na jakieś poważne pogłębienie rysów psychologicznych bohaterów przyjdzie nam poczekać do ostatniej części nowej trylogii. Ponadto na ekranie pojawiło się kilka nowych intrygujących postaci, które na pewno powrócą w kolejnej odsłonie gwiezdnej sagi.
Film może zaskoczyć klimatem. Zwiastuny widowiska sugerują, że będziemy mieli do czynienia z dosyć mroczną odsłoną serii. Nic bardziej mylnego. Jest co prawda odrobina mroku, ale towarzyszy mu niemal na równi aspekt komediowy, łagodzący ogólny odbiór obrazu. Film posiada dużo tego typu “zmiękczaczy”. Wystarczy wskazać Lodowe Lisy czy Porgi, które swym urokiem i słodkością potrafią skraść serca widzów. Komediowo-dramatyczny rodowód połączono tu z pędzącą na łeb na szyję akcją. Niekiedy wydarzenia następują tutaj bardzo szybko – jedno po drugim stwarzając poczucie chaosu. Nic dziwnego, że film nie ustrzegł się kilku błędów logicznych, ale byłbym hipokrytą wypominając je produkcji opowiadającej o wojownikach walczących ze sobą za pomocą mieczy świetlnych i statkach kosmicznych wchodzących w nadprzestrzeń.
Po seansie jedynym aspektem, który wywołał u mnie mały niedosyt było to, jak Disney potraktował niektóre postacie. Po dwóch latach spekulacji na temat tego kim jest Snoke lub kim są rodzice Rey, można było oczekiwać kilku solidnych scenariuszowych eksplozji. Zamiast tego dostaliśmy trywialne i nieco rozczarowujące wyjaśnienia, jeżeli w ogóle jakieś się pojawiły. Film daje sobie radę i bez tego, ale gdzieś w głębi mały zawód jednak jest.
Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi to bez wątpienia obraz inny niż to, co seria serwowała nam dotychczas. Oryginalny, wielowątkowy, szybki, dosyć zgrabnie nakręcony i przede wszystkim wciągający. Nie pozbawiony wad i wymagający od widza cierpliwości i wyrozumiałości, ale gwarantujący w zamian zapadające w pamięć widowisko przedniej próby. Czy dostałem to, czego się spodziewałem przed seansem? Nie. Czy jestem zawiedziony filmem? W żadnym razie. Seria podąża w nowym kierunku, a mi z tego powodu towarzyszy poczucie ekscytacji, jak przed podróżą w nieznane.