Nie ważne jakie formy kultury trafiają w Twoje gusta – prędzej czy później trafisz na film, grę, książkę lub komiks, po którym powiesz sobie: ok, to już chyba za dużo. Możesz wtedy się poddać i sięgnąć po coś nieco lżejszego kalibru albo podjąć wyzwanie i zmierzyć się z tym, co los postawił na Twojej drodze. Z zasady unikam kapitulacji, toteż podjąłem decyzję nie tylko o lekturze komiksu Miesiąc Miodowy Na Safari, ale także próbę jego zrozumienia i interpretacji, by – jak mawiała moja nauczycielka języka polskiego z czasów liceum – ogarnąć co podmiot liryczny miał na myśli.
Zastanawiające jest to, jak małe znaczenie w tym tytule ma fabuła. Dostajemy właściwie zlepek kilku sytuacji, którym kompletnie brakuje kontekstu. Bohaterowie w postaci świeżo poślubionej pary i ich przewodnika biorą udział w kilku abstrakcyjnych wydarzeniach mających miejsce na dosyć osobliwym safari pełnym przedziwnych stworzeń. Historia bardziej przypominają narkotyczną wizję, niż logicznie zorganizowany konstrukt fabularny. Sytuacji nie poprawiają ani dialogi, ani sami bohaterowie, którym bliżej do bezdusznych avatarów niż pełnokrwistych postaci z charyzmą godną Oscarowego dramatu. Idąc tym tropem można dojść do wniosku, że taka koncepcja autorowi przyświecała od samego początku. Uczynił z nas bezsilnych obserwatorów wydarzeń, które z powodzeniem mogłyby stać się częścią sennej mary nawiedzającej nasze umysły podczas długich zimowych nocy. Zostajemy wrzuceni do tej rzeczywistości bez słowa wyjaśnienia i nie dostaniemy go nawet po tym, gdy przeczytany tytuł odłożymy z powrotem na półkę.Fantasmagoryczny sposób interpretowania opowieści zyskuje na sile wobec rysunków, jakie tytuł nam serwuje. Niezachwiana geometryczność kadrów w połączeniu z absurdalnymi grafikami i ascetycznymi kolorami robią wrażenie. W komiksie mamy do czynienia jedynie z czernią, zielenią i bielą. Te wszystkie elementy zdają się jasno dawać czytelnikowi do zrozumienia, że Miesiąc Miodowy to bezkompromisowe, awangardowe dziełko działające wedle własnych reguł i zmierzające w tylko sobie znanym kierunku. Być może jego celem jest wywołanie u czytelnika niepokoju? Być może wywołanie konsternacji skończoną lekturą? Lub też – co ma tyle samo sensu jak poprzednie propozycje – dzieło stara się zadać czytelnikowi istotne pytania o kanoniczność struktury komiksu? Czy komiks zawsze musi mieć sens, być bogaty w wyszukane rysunki i pokolorowany jak freski Michała Anioła? Czy zadając kłam tym elementom można wciąż mówić nie tylko o dobrym komiksie ale i komiksie jako takim? Odpowiedzi na te pytania wam nie udzielę, nie udzieli jej też ta pozycja. Jego lektura raczej pozostawi pewien niedosyt.
Od strony wydawniczej tytuł został wydany jak należy. Odpowiada za to wydawnictwo Kultura Gniewu. Do rąk dostajemy dzieło właściwie bezbłędnie przełożone w miękkiej, papierowej okładce. Dokładnie takiej, jaką charakteryzowały się legendarne Thorgale z lat 90’tych. Komiks pozbawiony jest dodatków, ale formuła opowieści w pełni to uzasadnia. Oczywiście mile widziany byłby wstęp autorski, lecz niewątpliwie niszczyłby on oniryczny odbiór dzieła.Jak zapewne zauważyliście jestem nieco rozbity tą pozycją. Mam wrażenie, że jego przesłanie kompletnie mi umknęło, a pod względem wizualnym niestety nie trafia w moje gusta. Broszurowy styl rysunków, który kojarzy mi się chociażby z instrukcjami postępowania na wypadek sytuacji nieprzewidzianych, jakie widujemy w samolotach, może pozyskać swoich zwolenników. Domyślam się, że w pewnych środowiskach – zwłaszcza określanych mianem awangardowych – Miesiąc Miodowy Na Safari mógłby nie tylko znaleźć podatny grunt, ale wręcz zyskać miano kultowego. Tytuł polecam więc osobom o bardzo wyrafinowanym smaku lubujących się w nieszablonowym podejściu do komiksu.
Tytuł: Miesiąc miodowy na safari
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Data wydania: Marzec – Kwiecień 2017
Tytuł oryginalny:
Autor: Jesse Jacobs (scenariusz i rysunki)
Liczba stron: 80
Oprawa: Miękka
Druk: Kolorowy