Dave Lizewski niczym się nie wyróżniał. Zwykły nastolatek zamieszkujący zwykłe miasto i chodzący do równie zwykłej szkoły. Wychowywany samotnie przez ojca po nagłej śmierci matki w obskurnym, małym mieszkanku. Maniak komiksów i superhero, potrafiący godzinami dyskutować o wyższości Batmana nad Iron-Manem. W jego życiu nie było miejsca na nic niezwykłego. Do czasu, gdy w tej zwykłej głowie pojawiła się jedna, zwariowana, niezwykła myśl. Co by się stało, gdyby przestał marzyć o super mocach i po prostu rozpoczął swoją walkę ze złem i występkiem tu i teraz – bez wymówek, bez tajnej bazy w jaskini czy na Arktyce, bez laserów w oczach i grupy zawsze pomocnych superprzyjaciół? Ta myśl szybko przeszła w czyny. Tandetny kostium z Internetu? Jest! Dwie pałki do samoobrony? Są! Ogromna dawka wiary we własne umiejętności? Jest! Odrobina wyobraźni i zdrowego rozsądku? No, tej niestety zabrakło, o czym przekonał się już podczas swojej pierwszej superbohaterskiej misji. Mimo opłakanych konsekwencji nie poddał się i już dochodząc do siebie planował swoje dalsze kroki nie zdając sobie sprawy, że właśnie powołał do życia jednego z najznamienitszych bohaterów wszechczasów – niezrównanego, kopiącego tyłki Kick-Ass’a.
Kick-Ass to dziecko dwóch niezwykłych talentów – scenarzysty Marka Millara oraz rysownika Johna Romity Jr. . O tym drugim wspomnę za chwilę poświęcając teraz kilka słów niesamowitej postaci Millara. Trudno mi sobie wyobrazić jak wyglądałby świat powieści graficznych bez jego skromnej osoby, ale bez wątpienia byłby nieporównywalnie biedniejszym i mniej kolorowym miejscem. To dzięki pomysłowości szkota mogliśmy poznać ikoniczne już dziś opowieści jak Old Man Logan czy Civil War, które zaliczane są współcześnie do największych sukcesów komercyjnych Marvela i zostały zaadaptowane na równie ciepło przyjęte dzieła filmowe. Jego pracę mogliśmy podziwiać również u konkurenta Marvela – wydawnictwa DC, w którym stworzył m.in. mini serię Czerwony Syn, traktującą o alternatywnej historii człowieka ze stali. W 2008 roku autor postanowił rozpocząć kolejny ważny etap w swojej karierze i stworzył własną serię, zachowując doń wszelkie prawa. A jako, że już wtedy jego nazwisko było jednym z najgorętszych w branży, licencja do kinowej adaptacji została zakupiona jeszcze przed wydaniem komiksu. Tym sposobem Kick-Ass był tworzony niemal równolegle przez scenarzystę komiksowego jak i ekipę filmową czekającą na kolejne elementy mozolnie konstruowanej przez niego opowieści.
Czy przełożyło się to na sukces czy porażkę zależy od tego, kogo zapytasz o zdanie. Film przeszedł przez kina z mieszanymi recenzjami, jednak fani adaptacji opowieści obrazkowych potrafili docenić jego luźny styl i narracyjną innowacyjność. Przynajmniej jeżeli zestawić owe dzieło z innymi próbami łączenia X muzy z komiksowym medium. Co zaś tyczy się pierwowzoru, to opinie były już bardziej zgodne – było to kolejne wielkie dzieło tego autora i jednocześnie udana próba oddzielenia grubą kreską tej części jego kariery, w której z mozołe, pracował na sukces dwóch największych wydawnictw. Teraz Millar działał już na własny rachunek, a komercyjny sukces jaki go spotkał zagwarantował mu spory margines błędu i swobodę twórczą.
Twórca osiągnął zamierzony cel i w Kick-Assie zaproponował nam bezpardonową, solidną, a jednocześnie pełną zwariowanego młodzieńczego uroku i humoru opowieść superhero, która pomimo, że nie była pierwszej świeżości gwarantowała czytelnikom jedną z bardziej krwistych i niezapomnianych jazd ich życia. Nie ma nic złego w kliszach gatunkowych, jeżeli korzysta się z nich rozsądnie, z umiarem i we właściwy sposób. Millar doskonale odnajduje się w tej subtelnej sieci nawiązań i „eastereggów” prowadząc czytelnika bezboleśnie, za rączkę przez swoją wizję świata, który mimo, że pozbawiony jest trykociarzy, pełen jest prawdziwych bohaterów. Jego nieco depresyjna wizja ma w sobie też sporo nadziei. Bo czym innym jest historia Davea Lizewskiego, niż metaforą klasycznej maksymy o byciu kowalem własnego losu – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Każdym plusem dodatnim i ujemnym. Ale bez zbędnego przynudzania. Niech najlepszym dowodem na jakość tej historii będzie fakt, że autor był w stanie z sukcesem ją zakończyć, a nawet stworzyć spin-off z najbardziej charyzmatyczną bohaterką serii – niezrównaną i komicznie brutalną Hit Girl.
Intensywne kolory i dynamika kadrów to niezaprzeczalnie mocna strona trylogii. Wszelkie zasługi w tej kwestii należą do Johna Romity Jr. – legendarnego już twórcy rysunków tak dla Marvela, jak i od niedawna dla DC Comics. To, czego Romita nauczył się przez lata pracy w tym zawodzie procentuje niemal na każdej stronie opowieści o Lizewskim. Perfekcjonizm z jakim traktuje swoją pracę zawstydziłby niejednego wprawnego kolegę po fachu. Nie bez znaczenia jest także ogromna detaliczność jego prac. W tle jak i w scenach akcji wielokrotnie znajdziemy delikatne niuanse, czasami o ogromnym znaczeniu dla fabuły – o czym pozwolę sobie również wspomnieć później – a innym razem stanowiące po prostu interesującą wartość dodaną. Przejaw geniuszu objawiający się w tym, że artysta daje z siebie nieco więcej, niż byśmy mogli od niego oczekiwać.
Mówiąc o komiksie, na podstawie którego powstał głośny film, warto poświęcić chwilę na wyraźne nakreślenie różnic w fabule obu tworów. A jest o czym wspominać, bo fani dzieła z Aaronem Taylorem-Johnsonem w roli głównej już niemal od samego początku zauważą, że komiks idzie w nieco innym, o wiele mroczniejszym i znacznie brutalniejszym kierunku. To co w filmie pominięto tu wybrzmiewa bardzo wyraźnie, a sceny przemocy w kinie, nacechowane często elementami komediowymi – na kartach komiksu szokują drastycznością. Pobudki jakimi kierują się postaci po obu stronach konfliktu nie są ani tak krystalicznie czyste, ani smolisto brudne jak miało to miejsce w adaptacji. Czarno-biały świat nabiera wielu odcieni, nieraz zmieniając naszą ocenę bohaterów i podejmowanych przez nich decyzji. Ani Kick-Ass, ani Big Daddy nie unikają moralnie wątpliwych decyzji, a Red Mist’owi bliżej tu do postaci tragicznej, niż ześwirowanego nastolatka lubującego się w bezsensownej przemocy. Ukazuje to zwłaszcza tom trzeci , który niestety nigdy nie doczekał się ekranizacji. Owym różnicom można by poświęcić osobny, bardzo obszerny artykuł, jednak pozwolę sobie zakończyć mój wywód nieco lakonicznym stwierdzeniem, że zmian jest tu od groma – część bardzo odważnych. Kończąc lekturę ostatniego tomu polecam szukać w kadrach ukrytych przez Romitę detali, które potrafią całkowicie zmienić odbiór całej historii.
Trylogia Kick Ass’a wydana nakładem Mucha Comics to dzieło, które wypada znać i mieć na półce, jeżeli jesteś fanem opowieści super-hero. Mało jest pozycji tak ikonicznych i znaczących, a przy tym starzejących się z wielką gracją jak dzieło Millara. Sam zaopatrzyłem się we wszystkie tomy za jednym zamachem i nie żałowałem swej decyzji ani chwili pochłaniając ją niemal na jednym posiedzeniu. Ale nie mogło być inaczej w sytuacji, gdy mamy do czynienia z dziełem kompletnym niemal pod każdym względem. Komiks zachwyca na wielu płaszczyznach – od scenariusza po rysunki, a na polskim wydaniu w twardej oprawie skończywszy. Nawet najbardziej markotni malkontenci będą pod wrażeniem tego, co dostaną w swoje marudne łapki. Ja bez odrobiny przesady przyznam, że Kick-Ass skopał mi solidnie tyłek. Polecam dać się skopać samemu.
Za dostarczenie komiksu do recenzji dziękuję wydawnictwu Mucha Comics.
Tytuł: Kick-Ass
Wydawnictwo: Mucha Comics
Data premiery: 2014
Autor: Mark Millar (scenariusz), John Romita Jr. (rysunki)
Liczba stron: 208 (tom pierwszy)
Oprawa: Twarda
Druk: Kolorowy
Seria/cykl: Kick-Ass
1 Skomentuj
Dzięki za ten wpis jest ciekawy i inspirujący. Tylko nie zasypiaj gruszek w popiele czekam na więcej.